Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
31
|
01
|
02
|
03
|
04
|
05
|
06
|
07
|
08
|
09
|
10
|
11
|
12
|
13
|
14
|
15
|
16
|
17
|
18
|
19
|
20
|
21
|
22
|
23
|
24
|
25
|
26
|
27
|
28
|
29
|
30
|
31
|
01
|
02
|
03
|
Najnowsze wpisy, strona 5
uśmiechamy się, patrzymy w lustra złotymi oczami i tęsknimy za tymi, którzy nas zdradzili.
właśnie sobie uświadomiłam, że od dwóch tygodni nie było dnia, w którym bym nie płakała.
potrzebuję pomocy, ale wiem, że gdy pomoc się pojawi, odrzucę ją.
wydawało mi się, że etap ufania jej słowom mam już za sobą. okazało się, że znów mnie wykiwała.
sprawdziłam w kalendarzu i stało się jasne - nie wytrzymałam magicznego okresu 6 miesiecy. zabrakło mi 8 dni.
lipiec nie jest zły, lipiec jest cholernie trudny. dla mnie lipiec skończy się dopiero w niedzielę.
oglądałam film przyrodniczy o życiu seksualnym ślimaków bez muszli. w życiu nie widziałam nic tak erotycznego.
za bardzo mam natrzaskane w głowie.
w ostatnim [albo przedostatnim] dużym formacie agata bogacka o samotności.
o święta klimatyzacji - objaw mi się w swojej dobroci nieskończona, ześlij swą łaskę, pobłogosław swoich wyznawców.
jezu, jak mi dziś lekko i przyjemnie.
jeszcze tylko wykończę moich warszawskich sąsiadów i będę mogła spokojnie wrócić do domu.
odbiłam się od dna i wbijając paznokcie w ciała spotykanych ludzi - wspinam się ku słońcu.
chciałabym teraz leżeć z zamkniętymi oczami na deskach pomostu, słyszeć wodę pode mną.
płakałam dziś trzy razy: w galerii mokotów, w tramwaju i w łazience w mieszkaniu. a to jeszcze nie koniec.
wgryzam się w białą ścianę. noc zaczyna się o 17.45 a północ wybija o 21.00.
w wawie albo jesteś żoną/narzeczoną/dziewczyną albo jakimś pierdolonym singlem. nie możesz być po prostu sobą.
ryzyko ma to do siebie, że ryzykując czasem można coś zyskać.
od wczoraj nieustannie smak krwi w ustach. wyrwano mi kolejną ósemkę.
poza dotkliwym brakiem warzyw całkiem nieźle sobie radzę.
dzień trzynasty, czternasty, piętnasty: standardowo; dnia szesnastego nie będzie - jasna przenosi się do wawy.
dzień dwunasty: praca fizyczna mnie uspokaja.
dzień dziesiąty: pomijam; dzień jedenasty: prawie zapomniałam, jak bardzo lubię mieć dużo czasu dla siebie.
dzień dziewiąty: bardzo, bardzo, bardzo po mojemu.
dzień ósmy: standardowe sytuacje, standardowe zachowania a ja niestandardowo chłonę słońce.
dzień siódmy: przemieszane zapachy jaśminu i truskawek, całe mieszkanie w kwiatach, a ja obijam się o ściany.
dzień szósty: tęsknię za tamtą pralką i tamtym odkurzaczem.
dzień piąty: mniej więcej od 10 rano czekałam kiedy się wreszcie skończy.
efekt warszawy: od 3 lipca zaczynam tam robotę.
dzień trzeci: uodparniam się. plany na dzień czwarty: w warszawie.
dzień drugi: sytuacja się stabilizuje. przyzwyczajam się.
dzień pierwszy - jest gorzej niż myślałam.
tak, jakbym sama sobie przestrzeliła kolano.
działa jak kubeł zimnej wody.
mam okres. nie mam ochoty na tłumaczenia. mam nowe firanki. nie mam biletu na jutro.
najchętniej poszłabym już spać.
zaryzykowałam i nie udało się. ale przy okazji kilka innych rzeczy się udało.
tak sobie myślę, że chyba warto zaryzykować.
za dużo dziś powiedziałam, za mało zrobiłam, za dużo chciałam, za mało dałam, chociaż więcej nie mam.
autobusy pełne świrów a ja w filharmonii na międzynarodowym festiwalu harfowym.
nie jestem słaba ani krucha, chociaż czasem żałosna.
jabłkowy żywiec zdrój i świat pięknieje.
boję się mówić szeptem, a pewne słowa można mówić tylko szeptem.
dobrze, że kwiecień mam już za sobą.
znów to samo, znów tak samo. poczucie dyskomfortu.
prześlizguję się po powierzchni elastycznego czasu, który na zmianę kurczy się i rozciąga.
zaczytuję się w "poradniku domowym babci aliny".
poranki, które przeciągają się w przedpołudnia, które z kolei przechodzą gładko w popołudnia a te ostatnie w wieczory.
usiąść na schodach i rysować nie księżniczkę, jak zwykle, ale panią wiosnę.
w ustach smakowa pustka, w głowie natłok myśli, które smak by uciszył i ukoił.